Magiczne trzy dolary i tajemniczy prezent
Przed wyjazdem spotkałem się z Krzyśkiem - facet jest dla mnie autorytetem w sprawach podróżniczych, bo kiedyś odważył się
sprzedać samochód i pojechać rowerem przez Europę, Afrykę i Azję. Jeśli ktoś z moich znajomych mógł wypowiadać się na temat twardości siodełka,
to z pewnością Krzysiek jest dla mnie kimś wiarygodnym.
- To prezent dla ciebie - powiedział - jest szczelnie zapakowany. To używana rzecz. Jeśli pewnego dnia będziesz miał już totalnie dosyć, słońce będzie ci grzało na głowę,
tyłek będzie piekł nieznośnie, kolejna góra będzie za stroma, okradną cię albo pobiją, będziesz brudny, głodny
i życie straci sens - otwórz mój prezent, a wszystko stanie się prostsze...
Na 5 kilometrów przed granicą z Kambodżą w Laosie kończy się asfalt.
W zasadzie można by pomyśleć, że główna droga skręciła właśnie na prawo i gdyby nie mapa, nikt nie
zdecydowałby się wjechać w wąską dróżkę w lesie prowadzącą donikąd. Tu zaczyna się zupełnie inny świat
- ćwierkające ptaki i odgłos dzikich zwierzaków sprawia, że zaczynasz czuć się trochę nieswojo jednocześnie zastanawiając się,
czy nie pomyliłeś kierunków. Ale wszystko jest w porządku. Po 5 km dojechałem do szlabanu i zacząłem szukać celników przyczajonych w domku obok.
Skrupulatnie wypełniłem druczki potrzebne do opuszczenia Laosu
i usiadłem czekając na pieczątkę w paszporcie.
- Trzy dolary - powiedział celnik wręczając mi dokumenty. - Płaci pan
3 dolary, bo akurat na tym przejściu pobierana jest taka opłata.
Nie miałem zamiaru dyskutować. Nie przypuszczałem, że oprócz 25$ za wyrobienie wizy, będę musiał pozbyć się jakichś pieniędzy na granicy,
ale jeszcze nie zwariowałem, żeby w środku lasu kłócić się z laotańskim celnikiem. Posłusznie zapłaciłem i pojechałem w kierunku szlabanu
w Kambodży. Tu znów wypełniłem kwitki odpowiadając na kilka magicznych pytań jaśnie oświeconych urzędników i posłusznie usiadłem na krześle czekając na wyrok.
- 3 dolary? - zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż żądanie zapłaty.
Posłusznie wyjąłem pieniądze a celnik momentalnie włożył je do kieszeni. Uśmiechnąłem się do siebie - Kambodża wita serdecznie - pomyślałem.
Od granicy z Laosem do najbliższej osady - Stoeng Trong są 54 kilometry.
To, co na mapie zaznaczone jest drogą w rzeczywistości nie można nazwać nawet ścieżyną. Jedzie się tym przez częściowo spalony,
częściowo palący las, a w okolicy nie widać żywego ducha. Ani grama człowieka nie mówiąc już o zabudowaniach. Po dwudziestu kilometrach
po raz pierwszy złapałem gumę. Nic nie wbiło się w oponę. Po prostu rower zaczął nie wytrzymywać na wertepach a duży ciężar wiezionych
gratów powodował, że dętka przetarła się w dwóch miejscach. Zdjąłem więc bagaż i zalepiłem dętkę. Poczekałem pół godziny popijając wodę (gorąco było jak diabli)
i zacząłem jechać dalej. Nie minęło 5 kilometrów i tylne koło znów trzeba było łatać. Zdjąłem graty z bagażnika, zużyłem dwie łatki,
napiłem się wody (gorąco jak diabli), poczekałem pół godziny i ruszyłem dalej. Po 2 km tylne koło znów nawaliło. Trochę się zaniepokoiłem,
bo łatki zaczynały się kończyć, ale jak poprzednio zdjąłem graty, rozmontowałem koło, wypiłem resztkę wody (wspominałem, że było gorąco?)
i poczekałem pół godziny. Minął kilometr. Znów padło koło... Tyle, że tym razem nie było już łatek ani wody. Wziąłem resztkę wcześniej
rozwalonej opony, wyciąłem z niej łatkę
i próbowałem przykleić do tej przedziurawionej. Po pół godzinie ruszyłem znowu - tym razem prowadząc rower z niepokojem spoglądając na tylne koło.
Po 500 metrach wkurzony rzuciłem rower, wyjąłem karimatę i usiadłem. W tylnym kole nie było już powietrza...
Prezent od Krzyśka wiozłem szczelnie zapakowany przez całą Tajlandię
i Laos. Wielokrotnie kusiło mnie, żeby go otworzyć, ale nigdy nie było dostatecznie źle. Ale teraz siedziałem sam w kambodżańskim lesie na drodze,
na której od rana nie spotkałem żywego ducha; bez wody,
z rozwalonym kołem i bez nadziei, że dojadę żywy do najbliższego miasteczka. Magiczny pakunek okazał się być maścią na hemoroidy.
Tak, jak Krzysiek powiedział - trochę już używaną. Miał całkowitą rację
- nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, a życie przybrało bardziej optymistyczny wymiar.
Dzień Buddy, którego nie było
- Ile zapłacę za kurs do Pałacu Królewskiego? - zapytałem kierowcę tuk tuka przy Khao San Road w Bangkoku.
- Wiesz, jest już po czwartej a dzisiaj jest Dzień Buddy i Pałac Królewski jest zamknięty. Ale wezmę Cię za to do Stojącego Buddy,
potem odwiedzimy jedną z najpiękniejszych świątyń w Bangkoku i pojedziemy do centrum handlowego. Tam poszukasz promocji,
zrobisz zakupy i przywiozę Cię z powrotem. A to wszystko za jedyne 10 bahtów.
Spojrzałem na mapę Bangkoku a potem na faceta z lekkim niedowierzaniem. Z mapy wynikało, że trasa wyniesie jakieś 10 kilometrów,
gość straci ponad godzinę na zwiedzanie rzeczy, które widział już tysiąc razy a ja zapłacę mu równowartość złotówki.
Tajlandia jest tania, ale bez przesady. Gdzieś musiał tkwić haczyk. Z drugiej strony wiele nie ryzykowałem. Ruszyliśmy.
Facet przeciskał się na wszystkie sposoby przez uliczne korki. Stojący Budda był jeszcze jednym wielkim Buddą, jakie
można było zobaczyć w Tajlandii. Jak dla mnie jego wielkość nie miała wielkiego znaczenia, technika też nie oszałamiała.
Świątynia buddyjska była zamknięta. Ruszyliśmy na zakupy. Pol godziny trwalo zanim taksowkarz dojechal na miejsce.
Drzwi otworzył mi facet w rękawiczkach i od razu wiedziałem, że nie jestem w obiecanym centrum, gdzie trafiają się
wyprzedaże dla turystów przejeżdżających przez Indochiny na rowerze. Miejsce, w którym się znalazłem, to eksluzywny salon,
w którym szyto garnitury na zamówienie. Pokręciłem się przez chwilę, pooglądałem gotowe suknie dla kobiet sprowadzane z Chin
(za jedyne 50 Euro) i wyszedłem ze sklepu. Bez zakupów.
Kierowca tuk tuka był z lekka wkurzony.
- Nic nie kupiłeś? Mogłeś przynajmniej spróbować się potargować...
- Wiesz, nie obiecywałem nikomu, że cokolwiek kupię. Poza tym, to miało być centrum handlowe z wyprzedażami, a ja tu widzę wielką ściemę.
- Ty nic nie kupiłeś, ja nie dostanę swojego talonu i nie zwróci mi się kurs. Musisz mi zapłacić 200 bahtów extra!
Oczywiście facet nie dostał ode mnie ani grosza. Wziąłem bety i na piechotę wróciłem do hotelu.
- Ile kosztuje kurs do Pałacu Królewskiego? - zapytałem rano kierowcę tuk tuka przy Khao San Road w Bangkoku.
- Wiesz, dzisiaj jest Dzień Buddy i do 13:30 wszystko pozamykano.
Ale mogę Cię wziąć do Stojącego Buddy...
Podziękowałem grzecznie i na piechotę ruszyłem z mapą w kierunku Pałacu Królewskiego.
Na skrzyżowaniu, na którym się zatrzymałem by jeszcze raz sprawdzić, czy idę w dobrym kierunku podszedł do mnie jakiś gość z pobliskiego hotelu i powiedział:
- Widzę, że idziesz do Pałacu Królewskiego. Ale dzisiaj jest Dzień Buddy
i do 13:30 wszystko jest zamknięte. Jeśli pozwolisz, to zawołam Ci uczciwego kierowcę tuk tuka, który za jedyne 50 bahtów zawiezie Cię
do Stojącego Buddy i do centrum handlowego...
Przeszedłem przez ulicę i znalazłem się przy białym murze otaczającym Pałac Królewski. Zacząłem szukać wejścia, gdy podszedł do mnie jakiś tubylec.
- Szukasz wejścia? Dzisiaj jest zamknięte, bo jest Dzień Buddy, ale mogę...
- Dobra. A gdzie jest to wejście? - przerwałem mu niezbyt grzecznie.
Po chwili byłem na miejscu. Pałac był otwarty. Kasjer w budce uśmiechął się - Ciebie też nabrali kierowcy tuk tuków? Oszukają każdego, żeby
tylko zarobić trochę pieniędzy...
Kiedy wieczorem wróciłem do hotelu, dokładniej przyjrzałem się wielkiej tablicy nad recepcją o tytule: "10 zasad szczęśliwego turysty".
Pierwsze zdanie brzmiało: "Nigdy nie wierz kierowcom tuk tuków, że dzisiaj jest Dzień Buddy".
Sabajdi falang!
Dzień był jak zwykle upalny. Na drodze już od godziny nic się nie działo i 5-letni Soha zaczął bawić się swoim ulubionym patyczkiem.
Oczywiście lepiej byłoby się pobawić dwukołowym jeździdełkiem Raha, ale było to jedyne jeździdełko w wiosce, a więc oczywisty obiekt
marzeń kilkudziesięciu dzieciaków w okolicy. Pozostawał patyczek i zestaw kamyczków... Zabawa powoli stawała się nudna i Soha znów zaczął rozglądać się dookoła.
Nagle na drodze gdzieś w dole pojawił się mały żółty punkcik powoli posuwający się do góry. Nie był to żaden samochód, ani motocykl,
które raz na jakiś czas tędy przejeżdżają. Nie warczał. Soha pierwszy raz widział takie dziwactwo i dlatego zaczął spoglądać na to z coraz
większym zaciekawieniem. Ujrzał człowieka, który siedział na dziwnym, dwukołowym pojeździe. Jego twarz - wciąż jeszcze niewyraźna - wyglądała
inaczej niż twarze pozostałych ludzi we wiosce. I nagle zupełnie nieoczekiwane olśnienie jak błyskawica przeszyło głowę Sohy.
To... to przecież... TAK! To przecież jest falang!!!(*) Jego pierwszy w życiu falang, o którym mówili inni chłopcy!
Co za niespodzianka! A dzień zapowiadał się jak każdy inny - słońce jak zwykle prażyło, kamyczki wyglądały tak samo, żaden z rzadka
przejeżdżających samochodów nie zatrzymał się ani na chwilę, ale teraz wszystko się zmieniło! - Soha spotkał swojego pierwszego w życiu falanga!
Co się robi z falangiem? Hm... co się robi z falangiem kiedy przejeżdża? Chyba... chyba trzeba go jakoś pozdrowić... Tak! Trzeba
krzyknąć "Sabajdi" - na pewno coś odpowie. MUSI COŚ ODPOWIEDZIEĆ, BO INACZEJ TO SIĘ NIE BĘDZIE LICZYŁO! Tak, na pewno trzeba krzyczeć!
- Sabajdi! - krzyknął nieśmiało Soha.
Cisza....
- Saaabaaaaajdiiii! - krzyknął jeszcze raz i zaczął powtarzać swoje pozdrowienie w kółko.
- Sabajdiiii!!!!, Sabajdiii!, Sabajdiiiiiiii!!!!! - krzyczał, ale falang nie odpowiadał.
- Sabajdiii - zaczęły krzyczeć pozostałe dzieci w wiosce, ale falang wciąż powoli, uparcie wyjeżdżał pod górę.
Dzieciaki zaczęły biec za nieznajomym. Najstarszy z nich zaczął szpanować swoim angielskim: "Łer ju from? Łer ju goł?". Co prawda nie wiedział,
o co pyta, ale nie było to istotne - wszak najważniejsze było, żeby falang coś odpowiedział, bo inaczej... no inaczej, to się nie będzie liczyć!!
- Sabajdiii! - krzyczały dzieciaki do ucha nieznajomemu biegnąc za jego rowerem. - Saaaaaabaaaaajdiiii!!!!, Saaaabaaaaajdiiii! - no przecież
zaraz odjedzie i nic nie powie!!!
- Sabajdi! - krzyczała cała wioska.
Tymczasem falang spojrzał na licznik swojego roweru. To już dwudziesty kilometr pokonywany pod górkę na najniższym przełożeniu
przerzutki. Południowe słońce dawało znać o sobie, twarz ociekała potem. Głowa zaczynała boleć po tym, jak mijał trzynastą w tym dniu wioskę
pełną dzieciaków na wszystkie sposoby krzyczących swoje Sabajdi i nie rozumiejących,
że falang nie ma siły, żeby powiedzieć cokolwiek.
Spojrzał z niepokojem na swoją przerzutkę rozwalającą się od granicy
z Tajlandią, a później na dzieciaki. Uśmiechnął się.
Gromadka ucichła na chwilę zauważając, że falang otworzył usta, by coś powiedzieć:
- Sa...di! - to jedyne, co udało mu się wyszeptać. Następna kropla potu wpadła do ust.
Dzieciaki zdały sobie sprawę, że nieznajomy więcej już nic nie powie. W ciszy śledziły powoli oddalającego się falanga - jedynego od wielu miesięcy,
który tędy przejeżdżał... Tym falangiem byłem ja.
(*) Falang - tak w Tajlandii i Laosie mieszkańcy nazywają turystów spoza Azji
Zobacz kości naszych ojców
Droga z Kampong Cham do Phnom Penh jest prosta jak stół i strasznie zatłoczona. Ten strach powiększają samochody jadące z naprzeciwka,
wyprzedzające "na trzeciego" zupełnie lekceważąc rowerzystów na poboczu. Kilka razy zdawało mi się, że dotykam ich lusterek pomimo tego,
że starałem się trzymać jak najbliżej prawej krawędzi jezdni. Około 60 kilometrów za Kampong Cham zaczęło robić się ciemno i przyszedł
czas na szukanie noclegu.
Buddyjski wat, który znalazłem był całkiem nowy, cichy i przyjemny. Niemal od razu otoczyli mnie młodzi mnisi i zaczęli zadawać pytania.:
- Skąd jesteś? - Jesteś z Europy? - To widziałeś śnieg? - A możesz mi pokazać paszport?
- Masz żonę, dziewczynę, dzieci, samochód, dom?
Po dwóch godzinach odpowiadania zacząłem czuć się zmęczony. Posłusznie skorzystałem z "prysznica" (miska z wodą w łazence, w której oczywiście
nie korzysta się z miski klozetowej i papieru toaletowego) i usiadłem przed chińską zupką z torebki, którą przywiozłem jeszcze
z Polski.
- Czy chcesz zobaczyć kości naszych ojców? - w pewnej chwili nieoczekiwanie przerwał
mi posiłek dorosły mnich, który był gospodarzem świątyni.
Spojrzałem na niego z zaciekawieniem.
- Chodź, pokażę Ci kości naszych ojców. Weź ze sobą aparat. Chcę, żebyś to pokazał u siebie w Europie - powiedział.
Jego angielski nie był najwyższych lotów, ale domyśliłem się, że na pewno warto jest
za nim pójść. W zasadzie niektaktem byłoby nie pójść... No i doczekałem się. Kapliczka (jeśli to miejsce można było nazwać kapliczką...)
miała podłogę o kształcie kwadratu wielkości 4 na 4 metry. Na frontowej ścianie zamontowano trzy półki z desek, na których położono czaszki
ofiar reżimu Pol Pota. Przy ścianach po lewej i po prawej stronie ułożono kości. Na podłodze w nieładzie leżały szczątki czaszek i resztki piszczeli.
Powinienem powiedzieć, że dreszcze przeszły po całym moim ciele, ale to za mało, by opisać, co poczułem.
W polskim Oświęcimiu, gdzie większość Polaków była chociaż raz w życiu, widziałem ubrania ofiar hitleryzmu, włosy więźniów, zabawki
dzieci i wydawało się, że nigdy w życiu nie zobaczę niczego bardziej strasznego... Teraz stałem przed czymś, czego nie można było nazwać
ani muzeum, ani pomnikiem. Najbardziej pasowałaby nazwa "skład kości", choć oczywiście brzmi
to bardzo niestosownie.
Następnego dnia w Choeung Ek obok Phnom Pehn zwiedzałem słynne "pola śmierci", gdzie stoi 17-to piętrowa wieża ze szczątkamii 8985 ciał
ekshumowanych w masowych grobach. Razem z grupą Australijczyków wynajęliśmy przewodnika, który opowiedział, jak zabijano tu ludzi
- najczęściej dla oszczędności amunicji Czerwoni Khmerzy wieszali więźniów, zabijali ich tępymi narzędziami, bądź podrzynali gardła
wykorzystując ostre liście palmowych drzew.
Po Choeung Ek przyszła kolej na wizytę w byłym więzieniu w Tuol Slang - miejscu, gdzie torturowano więźniów w najbardziej wyszukane sposoby.
W jednej z sal znalazłem tablice z setkami zdjęć osób, których czekała zagłada.
Stałem tam długo wpatrując się kolejno w oczy tych, których kości widziałem godzinę wcześniej. Nie znalazłem w tych oczach strachu.
Nie było łez, ani też ... niepewności. W większości były to mądre oczy inteligencji Kambodży, które zdawały się mówić swoim oprawcom:
"Wprawdzie dziś masz nade mną władzę, ale jest coś, czego nie potrafisz zniszczyć"...
Te oczy będę jeszcze długo pamiętał. Bardzo długo...
Tutaj spać nie będziesz!
Nie wiem, dlaczego na początku 2003 roku na północy Laosu zastrzelono 2 szwajcarskich rowerzystów. Podobno nie oni byli celem ataku partyzantów,
a jedynie autobus, który akurat wyprzedzali, ale nikt nie wie tego na pewno, bo pasażerowie autobusu też nie żyją. W przewodniku droga numer
13 wiodąca z Louangphrabang do Viang Viong określana jest jako niebezpieczna
Kiedy rozpocząłem swój podjazd pod pierwszą górkę (jak się później okazało - jedną z wielu, pod które podjeżdża się 20 kilometrów na najniższym
przełożeniu) zobaczyłem na poboczu drogi coś w rodzaju "stracha na turystów" - gościa z drewnianym "gunem" wycelowanym w nadjeżdżające pojazdy
i ten widok wcale nie dodał mi pewności siebie.
Przez następne dni wielokrotnie spotykałem na trasie ludzi z karabinami - niektórzy mieli mundury,
choć nie dam sobie uciąć głowy, że naprawdę byli wojskowymi. Niektórzy nie mieli mundurów i wyglądali na miejscowych, a broń służyła im do obrony przed
partyzantką (z karabinów maszynowych raczej nie celuje się chyba do zwierząt...). Mimo wszystko dosyć szybko przywykłem do nowej rzeczywistości, bo okolica,
po której jechałem wyglądała naprawdę cudownie.
Drugiego dnia, na 20 kilometrów przed miasteczkiem Kasi zaczęło robić się ciemno. Łańcuch solidnie chrobotrał o zepsutą przerzutkę (sprzęt Shimano
można naprawić w jedynym sklepie w stolicy Laosu - Vientiane) i postanowiłem zatrzymać się na nocleg w najbliższej wiosce.
Szkoła była jedynym murowanym budynkiem w okolicy. Solidna i niemal pusta. Jedynie 5 mężczyzn siedziało przed wejściem. Grali w coś, czego nie potrafię
określić. Obserwowany przez dzieciaki podszedłem do nieznajomych, by poprosić o nocleg.
- Ok - pokiwali głowami - miejsca jest dosyć (to zadziwiające, jak wiele można pokazać rękami...)
Ucieszony zacząłem rozpakowywać rzeczy, gdy do grupy nieznajomych dołączył jeszcze jeden 20-latek.
-You will not sleep here - powiedział po angielsku.
- Why? - pytam ze zdziwieniem spoglądając na nieznajomego.
- You will not sleep here - usłyszałem ponownie. Nie było w tych słowach złości czy agresji - jedynie stwierdzenie faktu.
Nie chciałem dyskutować tym bardziej, że pozostali też nie kwapili się do przekonywania faceta. Wsiadłem na rower by ruszyć w dalszą drogę ale
łańcuch znowu zaczął zachowywać się niepoważnie.
Przy końcu wioski zauważyłem ukryty wśród drzew szałas budowany przez 3 mężczyzn. Zapytałem jeszcze raz o pozwolenie i tym razem nikt nie
miał nic przeciwko. Tubylcy pomogli mi przymocować moskitierę, przynieśli wodę, zapalili ognisko i mogłem przygotować chińską zupkę.
Posiedzieliśmy chwilę, Laotańczycy zapalili papierosy, próbowali się ze mną porozumieć, ale kiepsko im to wychodziło. Zrobiło się późno -
ja dyskretnie ziewnąłem, a oni zrozumieli aluzję. Zgasiliśmy ognisko, wręczyłem im długopisy - pamiątkowe prezenty, schowałem się do śpiwora
by samotnie spojrzeć w gwiazdy.
Po pół godzinie do szałasu przyszło dwóch innych facetów. Rozpalili ognisko i wyciągnęli papierosy. Z zaciekawieniem spojrzeli na mnie.
Co jest? pomyślałem jedno z kilkudziesięciu miejsc we wiosce, a raczej na ich obrzeżach.. czy oni naprawdę muszą palić ognisko pod 'moim' dachem?
. Nie chcąc być nieuprzejmy wylazłem ze śpiwora i dosyć szybko udowodniłem im, że nie znajdziemy dzisiaj wspólnego języka, bo machanie rękami jest bardzo
prymitywnym środkiem komunikacji. Goście posiedzieli godzinę, zgasili ognisko i poszli. W końcu bylem sam.
Nie wiem, czy obudziło mnie pianie kogutów, czy facet, który przyszedł o piątej nad ranem, żeby zapalić ognisko. Mówiąc szczerze miałem już dosyć tej
ciągłej inwigilacji. Spakowałem rzeczy, uśmiechnąłem się do nieznajomego, pomachałem mu ręką i pojechałem dalej.
Dzisiaj zastanawiam się, dlaczego w wiosce na 20 kilometrów przed Kasi nie mogłem zanocować w szkole i dlaczego mieszkańcy wioski z takim uporem
pilnowali, żebym nie ukradł właśnie budowanego szałasu. W zasadzie nie ma to jednak większego znaczenia, bo nocleg w buszu pod gwiazdami był naprawdę cudowny.
Mrówki w cieście
"Mrówki - 10 bahtów" - napis nad stoiskiem był jednoznaczny. Obok napisu narysowano mrówkę
i nie było wątpliwości, że w zielonych liściastych zawiniątkach kryją się mrówki. Gotowane, prażone, pieczone, surowe
- nieważne jakie - musiałem spróbować.
Smakowało to jak ciasto pomieszane z jajecznicą. Do dzisiaj zastanawiam się, czy rzeczywiście w środku były mrówki...
Było to na tyle dobre, że zamówiłem drugą porcję. Zamówiłbym i następną, ale obok znalazłem kolejny lokalny specjał...
Nocny targ w Chiang Mai - miasteczku, w którym rozpocząłem swoją podróż przez Indichiny oferował wiele podobnych atrakcji
dla turystów, którzy teraz masowo wylegli na ulice. "Tradycyjny tajlandzki masaż stóp" głosił napis nad fotelikami. Siedzieli
na nich Amerykanie zajadając lokalne specjały, a Tajki ochoczo masowały im stopy. Napoje z wyciskanych owoców, które widziałem po
raz pierwszy na oczy, potrawy z mięsa, ryżu, warzyw i innych roślin można było próbować aż do przejedzenia. Centrum Chiang Mai
akurat na tę noc przerodziło się w jeden wielki, zatłoczony trakt pełen głodnych turystów z całego świata.
Jadąc przez Indochiny wielokrotnie spoglądałem na różnorakie potrawy, o których składnikach nie miałem zielonego pojęcia.
Na targu w Louanghprabang widziałem całkiem świeżutkie nietoperze i szczury. Na drodze do Kasi usiadłem w restauracji, w której
właściciel karmił wiewórki przeznaczone na główne danie. Nie wspomnę o różnych dziwadłach wyciąganych z Mekongu i innych okolicznych rzek.
Jeśli jedziesz autobusem, kierowca raz na jakiś czas zatrzymuje się na chwilę, a tubylcy oferują pasażerom lokalne specjały. W Bangkoku na targu
wodnym kupowałem owoce, których próżno szukać w naszych supermarketach. Wszystko jest o połowę tańsze niż w Polsce i dostępne na każdej ulicy.
Starałem się próbować wielu rzeczy jednocześnie zachowując podstawowe zasady bezpieczeństwa, a więc moje kulinarne eksperymenty były raczej wstrzemięźliwe.
Celowałem bardziej w owoce niż mięso, bo w tych ostatnich zawsze mogły czaić się dziwnawe stworki. Oczywiście, gdy spałem u kogoś nie wypadało odmawiać poczęstunku
złożonego z ryżu i ostrych przypraw, bo mogłoby to stanowić obrazę gospodarza.
Przez cały wyjazd udało mi się uciec od przykrych niespodzianek. Wszystko oczywiście do czasu - w ostatnią noc mojego pobytu w Bangkoku dopadło mnie coś,
co spowodowało, że podróż powrotna samolotem stała się koszmarem. Przez następne 5 dni zjadłem 2 bułki z masłem i schudłem następne 3 kilogramy.
Ale oczywiście takie ryzyko zawsze wliczone jest w cenę Wielkiej Przygody, która w Chiang Mai dopiero się dla mnie rozpoczynała.
Napijesz się z nami, albo zastrzelę!
Kobieta patrzyła na mnie z lekkim zdziwieniem zastanawiając się, co powiedzieć. Bądź co bądź nie co dzień wita się Europejczyka pytającego,
czy mógłby przespać się na podłodze domu. Tymczasem podszedł do nas niewysoki, chudy mężczyzna o zapachu lokalnej wódki, chwycił mnie mocno
za ramię i wskazał jego chatę na palach.
Mówiąc wprost facet nie wzbudził mojego zaufania. Nie lubię pijaczków - a on na takiego wyglądał.
Z drugiej strony nie miałem dużego wyboru - pół godziny minęło od czasu, kiedy zacząłem szukać noclegu, kobieta nie kwapiła się z
twierdzącym pokiwaniem głową, a dookoła nie było innego dogodnego miejsca do spania.
- Będziesz spał u mnie, albo ustrzelę Cię z łuku - pokazał na migi widząc moje niezdecydowanie.
Mogłem wziąć rower i jechać następnych kilka kilometrów dalej, ale zważywszy na to, że od jakiegoś czasu nie mogłem niczego znaleźć,
zacząłem zastanawiać się, czy by nie zaryzykować.
Dom wyglądał bardziej jak speluna niż chata. Na górze (większość domów we wioskach w Laosie stoi na palach) siedziało kilku gości,
którzy wypili już dzisiaj co nieco. Na podłodze stała flaszka i szklanki.
Długo ociągałem się z wniesieniem rzeczy na górę. W międzyczasie gospodarz zaprowadził mnie do dziury w ziemi opodal, która okazała się
być studnią, z której wyciąga się zmuloną wodę. Pokazał, że tutaj mogę się umyć przed snem.
Usiedliśmy przy wspólnym stole. Obok ryżu pojawiła się ryba. Wody nie było, ale zamiast niej można było sięgnąć po następną flaszkę wódki.
Goście najwyraźniej chcieli nawiązać jakiś dialog i zaczęli polewać.
Bałem się trochę, że wszystko, co dzieje się dookoła to dobry scenariusz do tego, żeby pozbawić mnie różnych drogocennych rzeczy, ale z drugiej strony odmowa małego łyczka w takiej sytuacji byłaby niezręczna. Sięgnąłem
po małego łyka i udałem, że wódka jest strasznie mocna. Zauważyłem dziką satysfakcję na twarzach towarzyszów libacji.
Po chwili zauważyłem kręcące się w pokoju dzieciaki. Nie jest źle - pomyślałem - jeśli dochowali się jakiś dzieci to znaczy, że nie
codzień chodzą pijani". Wyjąłem kredki i wręczyłem je małej dziewczycne kątem oka zauważając łapczywy wzrok jej braciszka.
Kredek już nie miałem, ale znalazł się fajny automatyczny długopis. Dla następnego dziecka jeszcze jeden.
Zapadła na chwilę cisza, a jeden z gospodarzy pokazał, że też chciałby dostać długopis. Wyjąłem paczkę "jednorazówek" i rozdałem
biesiadnikom wywołując odgłosy ogólnego zadowolenia i radości. Niestety papieru nie miałem, ale nie miało to znaczenia.
Zanim położyłem się spać przykryty lokalną moskitierą dorosły syn jednego z biesiadników podszedł do mnie i w tajemnicy wręczył
niewielki, metalowy przedmiot.
- Schowaj i nie pokazuj nikomu - powiedział na migi.
Do dzisiaj nie wiem, co to za przedmiot. Kawałek zardzewiałego żelaza. Prawdę mówiąc jest to jedyna rzecz,
którą przywiozłem sobie z Laosu na pamiątkę. Jeszcze przed przekroczeniem granicy w Laosie pytałem tubylców, co to może być,
ale nikt nie wiedział. Jedna z teorii mówi, że w XIX wieku metalowe przedmioty pełniły tutaj powszechnie rolę waluty i młody
człowiek po prostu zapłacił mi w imieniu całej rodziny. Ja wolę wierzyć w magię zardzewiałego kawałka metalu, który w moim
pokoju leży na honorowym miejscu.
O Mamuniu! Ja jadę na słoniu!
W Chiang Dao, 72 kilometry na północ od Chiang Mai znajduje się jeden z wielu w Tajlandii ośrodek szkolenia słoni.
Pokazy trwają godzinę. Zaczynają się rano i kończą w okolicy południa, a więc trzeba pilnować, żeby przyjechać na czas.
Ośrodek mieści się w pięknej, lesistej okolicy, nad rzeką, przez którą przerzucono wiszący most.
Pokaz tresury był bardzo ciekawy i wcale nie odniosłem wrażenia, że słonie się przy nim nudziły lub męczyły - wydawało się wręcz, że bawią się doskonale.
Najpierw chodziły sobie na wszystkie strony, potem przetaczały pnie drzew a na końcu jeden z nich postanowił wykazać się artystycznym talentem
i w pięć minut machnął impresjonistyczne dzieło, które można było później odkupić za 500 bahtów (50 złotych).
Po pokazie przyszła kolej na największą atrakcję dnia, czyli przejażdżkę. Nigdy nie jeździłem na słoniu (ba! nigdy nie jeździłem również na koniu!),
a więc jak dla mnie była to nie lada atrakcja. Zapłaciłbym chyba wszystkie pieniądze, żeby spróbować. Stanęło na opcji "pół godziny przez las i przez rzekę za 400 bahtów".
Mój słoń był bardzo sympatycznym zwierzęciem i rozumiał, że niesie na grzbiecie strachliwego faceta z drogocennym sprzętem fotograficznym.
Poza tym siedziałem na "słoniowym foteliku dla turystów", który miał nawet pasy bezpieczeństwa... Wszystko łatwe, miłe, przyjemne i bezpieczne.
Acha - skóra słonia jest chropowata :-) Kiedy szliśmy przez rzekę (tj. szedł słoń a ja i mój przewodnik siedzieliśmy na grzbiecie) wyjąłem swój
telefon komórkowy i wysłałem sms-a do Polski: "Mamusiu! Ja jadę na słoniu!"
Nie było to moje jedyne spotkanie z tymi zwierzakami. Na północy Tajlandii widziałem słonia prowadzonego ulicą. Miał ścięte końce kłów,
a jego właściciele próbowali mi sprzedać wisiorki z kości słoniowej. Zdecydowanie nie byłem tym zainteresowany. W Laosie też widziałem słonia
- na drodze pomiędzy Viang Viong a Vientiane. Ten wyglądał na zwierze wykorzystywane do prac we wiosce.
W Kambodży, w kompleksie Angkor można zafundować sobie przejadżkę na słoniach czekających na turystów w okolicy świątyni Bayon.
Wyglądają one trochę inaczej niż te z Tajlandii - są czarne, niższe i nie posiadają kłów. W przeciwieństwie również do tych z Tajlandii,
można do nich podejść bardzo blisko i nakarmić. Jeden z nich nawet mnie polizał, ale wolałem nie wysłać mamie kolejnego sms-a.
Zdeptać to zielsko!
- Zabić to zielsko! Zniszczyć, zdeptać, zbić, zmiętosić, wysuszyć! - zdawała się mruczeć pod nosem Laotanka jednocześnie
pocierając zielonymi roślinami o drogę. Przystanąłem na chwilę, by przyjrzeć się temu co robi (moja naturalna miłość do pracy sprawia,
że potrafię całymi godzinami przyglądać się, jak inni pracują). Laotanka zupełnine niezrażona moją obecnością zaczęła walić zielskiem o glebę,
a potem znów przeszła do tarcia.
Przez całe Indochiny przejechałem będąc zupełnie nieświadomy, że właśnie byłem świadkiem bardzo popularnego w tamtej okolicy procesu obróbki ryżu.
Najpierw wiązki układa się na ziemi żeby je wysuszyć, a potem wyłuskuje się nasiona. Sposób jest bardzo prymitywny - uderza się wiązkami
ryżu o ziemię, zresztą - każdy ma swoje prywatne, sprawdzone sposoby na najbardziej efektywne uzyskiwanie nasion. Nigdy nie myślałem, że uzyskiwanie ryżu jest takie trudne
i pracochłonne. Najpierw trzeba go posadzić chodząc na bosaka na polu pełnym wody, potem trzeba tego doglądać modląc się, żeby jednocześnie świeciło słońce i padał deszcz,
potem trzeba to zebrać, wysuszyć, wykrzesać, posortować... Niby ze zbożem jest podobnie, ale u nas robi się to maszynowo.
Jadąc przez Indochiny widziałem, jak ludzie we wioskach pracują będąc zupełnie samowystarczalni. Na północy Laosu tubylcy nie korzystają ze sklepów,
nie używają pieniędzy w wymianie towarów między sobą. Dla mnie było to fascynujące, jak można żyć bez wielkich hipermarktów, w których dokonuje się rodzinnych
zakupów. Tutaj spotkałem ludzi, którzy materialnie nie posiadali wiele - drewniany dom można wybudować w kilka dni, a potem żyje się codziennie na śniadanie,
obiad, kolację jedząc ryż z przyprawami.
Ale mimo tej biedy wiedziałem, że są szczęśliwi. Oczywiście mają własne problemy i ich życie nie jest usłane różami, jednakże troski, które trapią codziennie
ludzi w Europie na pewno są im bardzo dalekie. Rzeczywiście wielokrotnie przystawałem, by zobaczyć jak pracują. Dzisiaj żałuję, że nie pytałem ich o szczegóły
tego, co robią - może dzisiaj moje podpisy pod zdjęciami byłyby pełniejsze. Człowiek uczy się na własnych błędach...
|
| | | | | | | |